Całkiem niedawno, bo w 2018 roku, za namową koleżanki kupiłem książkę pt. “Droga artysty”. Nie zajrzałem do niej do chwili obecnej. Sam zakup wywołał we mnie ogrom emocji. Wyszedłem z księgarni i szybkim krokiem poszedłem do auta, a gdy już do niego wsiadłem poczułem się bezpieczny, niczym uciekający ze swoim skarbem człowiek, który dociera do schronienia. Tym skarbem była wspomniana książka. Leżała na fotelu pasażera, a mnie leciały łzy i chciałem krzyczeć. Coś ściskało mnie za gardło. Byłem jak niemy. Nie rozumiałem, co się dzieje, bo nigdy nie interesowałem się sztuką. Nigdy nic również nie malowałem.
Pamiętam, że zawsze marzyłem, aby posiadać taki język, takie słownictwo, które trafiać będzie w punkt. Jednak z racji tego, że przez całe życie nic nie czytałem, ani niczym szczególnie się nie interesowałem, to zasób mojego słownictwa nie pozwalał mi na satysfakcjonującą, w pełni wyrażającą siebie komunikację, a zwłaszcza pisanie. To marzenie o ciętym i dosadnym języku wynikało zapewne z potrzeby zrozumienia i wyrażania siebie. Dopiero w wieku 36 lat odkryłem, że nigdy nie mogłem wyrażać siebie, być sobą i mówić, co czuję. I tak to się utrwaliło na lata, potęgowało i coraz bardziej zamrażało moje serce. Jakiś czas temu jednak zacząłem nadrabiać zaległości i w pewnym okresie czytałem już wręcz nałogowo… książki wyłącznie o miłości.
Od zakupu “Drogi artysty” minęło kilka miesięcy, kiedy zadzwoniła do mnie koleżanka i powiedziała, że namalowała swój pierwszy obraz. Od tamtej pory malowanie śniło mi się po nocach i fantazjowałem o nim zaraz po przebudzeniu. Poprosiłem koleżankę (której zresztą jestem bardzo wdzięczny za towarzyszenie mi w tej drodze) o to, aby codziennie przypominała mi, żebym kupił podobrazie. Gdy dostałem pierwszego SMS-a, byłem już w drodze do sklepu dla plastyków i poprosiłem o płótno oraz cztery kolory farb. Za pędzel podziękowałem. Wyobrażałem sobie, że będę malować dynamicznie całym swoim ciałem, zapewne po to, aby wyrzucić wszystko z siebie. Wyczekałem moment, w którym będę sam w domu i zacząłem malować swój pierwszy obraz... To była cudowna zabawa! Wzruszająca. Oddałem się temu bezgranicznie. Byłem skupiony na tu i teraz. Czas nie istniał. Pełen wstydu pokazałem obraz rodzinie, a potem innym poprzez media społecznościowe.
Czułem się podle, bardzo się wstydziłem, myślałem, że coś jest ze mną nie tak. Po kilku obrazach, czyli po kilku dniach, fakt, że maluję stał się dla mnie całkowicie oczywisty. Gdy ktoś komentował moje prace ze zdziwieniem odbierałem, że ten ktoś nie maluje… Jakby to było coś oczywistego, że malować powinien każdy. Sztuka pozwoliła mi na wyrażanie tego, co było we mnie ukryte przez lata. Dzięki malowaniu łączyłem się z samym sobą, wracałem do zmysłów, Wiedziałem, co czułem lub Uświadamiałem sobie, co czułem później, Czasem kilka dni po namalowaniu danego obrazu. To, czego nie umiałem od dziecka, czyli czuć i pokazywać emocji, zacząłem komunikować poprzez sztukę. Początki były ciężkie, gdyż sugerowano mi, co namalowałem, a ja z niedowierzaniem to przyjmowałem. Z czasem okazywało się, że tak rzeczywiście jest. Później umiałem już rozmawiać o moich obrazach i wspólnie dochodzić do tego, co na nich jest, a zawsze były to poranienia, traumy i deficyty z okresu dzieciństwa. Celem jest połączenie z samym sobą i wyrzut emocji – po to, aby je później zrozumieć, pomieścić, zaakceptować. Czuć. A także dzielić się nimi innymi, aby podobnie jak ja, mogli się w nich przejrzeć.
Nie zamierzam też swoich obrazów poprawiać i udoskonalać. Chciałbym, aby były takie, jakie są, aby były przykładem na to, że można tworzyć, nie posiadając wykształcenia artystycznego. Mnie właśnie o to chodzi, aby tworzyć coś tylko mojego i autentycznego, a nie tylko pięknego, ozdobnego. Dlatego też dzięki malowaniu pozbywam się wewnętrznego krytyka i perfekcjonizmu. Nie da się przecież ocenić moich emocji. Nie ukrywam jednak, że pozytywne komentarze sprawiają mi dużo frajdy, a negatywne powodują smutek. Cóż, tak mam. Dzięki malowaniu zacząłem akceptować siebie ze wszystkimi swoimi wadami, jak chociażby te wyżej wspomniane. Zacząłem akceptować siebie całego. To, co we mnie, w mojej głowie, w moim sercu. Zacząłem akceptować swoje ciało. Na obrazach nie ma narcystycznych aktów. To iskierka samoakceptacji, powrót do własnego ciała, szacunek do niego, pierwsze promyki miłości i sympatii do samego siebie.
Operuję symbolami, a symbole można interpretować na wiele sposobów. Nagość na moich obrazach to symbol stawania w prawdzie. Kobiety na nich, to ja sam, z całą odkrytą w tym procesie wrażliwością, która stereotypowo przypisywana jest kobietom. Złote okręgi to symbol duchowości, ewolucja aureoli, którą maluję na znak tego, że jestem dla siebie ważny.
W tym miejscu chciałbym bardzo podziękować Pani Joasi Kaczmarek za obecność podczas podróży do mojego wewnętrznego domu.
Na video moja bratnia dusza Beata wraz ze mną, podczas Caligraphy Health System.